sobota, 24 lutego 2018

O ,,Przedwiośniu" niewesoło



Niektóre książki czyta się raz i zapomina. Inne czyta się raz i pamięta, chociaż tylko fragmenty. Jednak do niektórych się wraca - a przynajmniej mam taką nadzieję, która słabnie zawsze, kiedy moi znajomi wykrzykują ze zdziwieniem ,,ale dlaczego czytałaś to drugi raz?" Jaki drugi raz, toż to był już piąty czy szósty... Wartościowej książki nie da się ogarnąć po jednym przeczytaniu. A tą najwartościowszą będziesz się zajmować całe życie i jeszcze nie wszystko w niej odkryjesz.
   Przedwiośnie czytałam chyba trzy razy. To bardzo optymalna liczba. Za pierwszym razem mało wiedziałam i omijałam miejsca, w których nie było akcji, więc doceniłam głównie ciekawe sploty fabuły (ło, tu się biją, tu biegają a tu jest na wiecu!). Za drugim przeczytałam już wszystko, zapamiętałam nazwiska (nie dla przyjemności; były mi potrzebne na sprawdzian z tej lektury) i doceniłam przede wszystkim cięty, żartobliwy język Żeromskiego, kontrastujący z portretem tego poważnego pana, który wisiał na moim szkolnym korytarzu (chociaż akurat wtedy nie chodziłam już chyba do gimnazjum imienia Stefana Żeromskiego w K.). Wreszcie trzeci raz przeczytałam tą powieść niedawno, ciesząc się, że nie pamiętam już zbytnio płytkiej, szkolnej interpretacji. Dzięki temu udało mi się pominąć wszystkie watki, które już znam i które zdążyły mi zbrzydnąć, a spojrzeć na świat tej powieści nowymi oczami.
     Bo tak serio, to po prostu my się zmieniamy. Książki nie. A przecież książki czyta się też dlatego, a może nawet głównie dlatego, żeby poznać siebie. Nie ma nic gorszego niż beznamiętna, pozbawiona człowieczeństwa krytyka. Mówienie o książkach zawsze wiąże się z mówieniem o sobie - jak stwierdził mój profesor prowadzący zajęcia o prozie Conrada: ,,To są tak naprawdę zajęcia o mnie, widzianym przez pryzmat Conrada".
 *
Przeczytałam więc jeszcze raz Przedwiośnie, już jako całkiem inny człowiek, do tego totalnie pomijając sztandarowe wątki -  i trochę się przestraszyłam.
Jakie to jest smutne i gorzkie!
Jak ja nie cierpię matki Baryki!
Wcześniej pałałam niechęcią do samego Cezarego - miałam mu bardzo za złe śmierć Karusi, a uważałam go oczywiście za głównego sprawce owej. Całe moje uczucia pochłonęła część ,,dworkowa", a kompletnie pominęłam rewolucję w Baku. Teraz ta rewolucja, a zwłaszcza obraz domu Baryki, wstrząsnęła mną najbardziej. Nie przez ilość mordu i trupów, bo bądźmy szczerzy, po literaturze II Wojny już nic nie jest w stanie nas wzruszyć. Wstrząsnęła mną, a jednocześnie niezmiernie zdenerwowała, postać matki Cezarego. W typowej interpretacji jest ona przedstawiana heroicznie; cicha, skromna i słaba, a jaka bohaterska, jaka kochająca. Aż się narzuca: oto piękny przykład do naśladowania. Wyrwana z ukochanej ziemi i tęskniąca do niej. Ostatkiem sił dbająca o syna, ona, która o nic nigdy nie musiała dbać, potulna i cicha, rzucona nagle w otchłań rewolucji. A przede wszystkim kochająca, kochająca swoich bliskich nade wszystko. Jak pomyślę, że takimi ideałami jesteśmy karmieni od dziecka, to mi się słabo robi. Bardzo współczuje matce Cezarego, która niewątpliwie była ofiarą i bohaterem zarazem. Ale nie umiem czcić i wybielać postawy, którą reprezentuje. Jak dla mnie, to przede wszystkim zniszczyła charakter młodego Cezarego. Przepuszczając tą postać przez pewne rozumienie epoki wiem, że pewnie trudno było jej okazać większe zdecydowanie choćby w sprawie małżeństwa, bo to były takie czasy, a ona była porządną panienką z dworku. (Ale, jak widać na przykładzie Szymona, czasy zaraz potem zaczęły się gwałtownie zmieniać; i on to potrafił wykorzystać i wydobyć się z tego ,,dworku" na świeże powietrze). Nią sterowano jak zabawką, taką śmieszną, bo czasami coś źle powie. Ale też nie była szczególnie inteligentna, a może i była, ale zamknęła się w ciasnym kręgu tęsknoty za Polską i nie była w stanie nawet porządnie nauczyć się rosyjskiego. I właściwie nic dziwnego, że tak w całości zajęła się Cezarym, był chyba jedyną ciekawą rzeczą, która jej się w życiu przydarzyła (poza nieszczęśliwą miłością oczywiście). Jednak o ile wiem, że nie mogę wymagać od przeciętnej kobiety tamtych czasów stanowczości i prób decydowania o swoim losie, to zadziwia mnie, że tak kompletnie nie umiała wychować Cezarego. Ba, nawet nie próbowała. Jakby była tak przyzwyczajona do rządów mężczyzny, że nawet mały synek był dla niej większym autorytetem niż ona sama. Dlatego musiałam postawić jej zarzut - zepsucia Cezarego. Zepsucia swoją biernością i tępa pokorą, swoją nadmierną miłością. Matka Baryki mogłaby być typowym przykładem człowieka który kochał tak mocno, że aż dotarł do destrukcji obiektu miłości. Nie umiała go zatrzymać, kiedy wybiegał włóczyć się z kolegami. Nie potrafiła podjąć z nim dyskusji, kiedy przystawał do bolszewików, niewiele z ich programu rozumiejąc. A ona rozumiała - a przynajmniej próbuje nas o tym przekonać narrator - ale nic nie umiała powiedzieć. Oczywiście głupota Cezarego była tu głównym sprawca nieszczęścia, ale ona była jedyna osobą, która mogła ową głupotę zahamować. Niestety nie umiała tego, wolała jak przez całe życie poddać się siłom losu, marząc o jakiś lepszych, innych czasach. I marnie skończyła, chociaż jak dla mnie to ona umarła już wyjeżdżając z Polski, bo całe jej życie i wszystkie wspomnienia zostały tam. Ale to nic. Gloryfikujmy wielką miłość bez patrzenia na jej konsekwencje. Przy okazji mam wrażenie, że to postać w gruncie rzeczy napisana z musu i bez dokładniejszego przemyślenia tematu. Jest stereotypową kobietą, którą syn gloryfikuje po śmierci, bo czuje się samotny, a potem bez problemu o niej zapomina. Zresztą, jeżeli Baryka wyniósł z tej rewolucji jakiś trwalszy ślad na psychice, to właśnie obojętność na losy jednostek. 
   Żeby nie było zbyt feministycznie - ale co poradzę, że matka zdenerwowała mnie bardziej - ojciec Baryki też jest okropnym typem. I cierpi na tą samą dolegliwość co matka, czyli zbyt kocha swojego syna i zbyt chce się dla niego poświęcić. A poświęcenie rozumie tak, że przedziera się do syna (co akurat doskonale rozumiem, chciał dać mu znak, że żyje) ale następnie wyrywa go z kraju w którym dorastał i zmusza do uciążliwej i traumatycznej podróży do Polski, którą Cezary zna tylko ze smętnych opowieści matki. Świetny pomysł, naprawdę. On też widzi, że to trochę absurdalne, więc posługuje się swoim dawnym autorytetem, a potem opowieściami o szklanych domach. Chciałby, żeby jego syn kochał Polskę (z której on sam uciekł do Rosji) nie zastanawiając się, czy to naprawdę będzie dla niego lepsze. I wreszcie Baryka wkracza do tej wymarzonej przez jego rodziców Polski – ale czym on tam jest? Jako człowiek ,,obcy” dobrze widzi wszystkie jej błędy i wypaczenia. Przeszedłszy spora część kraju w czasie wojny nie znajduje nigdzie szklanych domów, tylko starą biedę taka samą jak w Rosji. I zadaje sobie pytanie: do czego ci rodzice tak tęsknili i po co go tu ciągnęli? Wreszcie poznaje też życie dworku, takiego jak ten, w którym upłynęła szczęśliwa młodość jego matki. Nie jest to szczególnie zachwycająca perspektywa, przeraża pustka i nuda wiejskiego życia, w którym jedyną rozrywką staje się on sam - powracający z wojny, do tego facet, rzadkie zjawisko w tym domu pełnym kobiet. Tutaj też trafia tylko na biedę i śmierć, chociaż ta ostatnia nie robi już na nim większego wrażenia. Czy odnajduje tam miłość? Tak, ale znowu taką, przez którą można się zdrowo zniechęcić do tego uczucia. Miłość, za którą można zabić, choćby wydawało się to absurdalne i pozbawione jakichkolwiek podstaw. Bo biedna Karusia ginie mimo tego, że tak naprawdę nie jest kochana i to tylko urojenia nadwrażliwej Wandy. Bo z Cezarego żaden romantyczny wojak, ani Przedwiośnie  to nie Trylogia Sienkiewicza. W końcu rzuca się w wir polityki i problemów społecznych, właściwie obronną ręką wychodząc z niemiłej historii nawłockiej, zapominając dzieciństwo, matkę i ojca.
   I tylko wrażliwy czytelnik zostaje z książką w ręku i pyta: czy jest jakaś nadzieja? Czemu to wszystko takie patologiczne, zniechęcające, czemu światło okazuje się być błędnym świetlikiem? Apeluje o dodanie do programu studiów i nauki kursu literatury pozytywnej i niedołującej. 

4 komentarze:

  1. "Przedwiośnie" było jedną z nielicznych lektur gimnazjalnych które realnie sprawiały mi przyjemność podczas czytania - nie będę ukrywać że najpierw obejrzałam film ale jako że później okazało się że ekranizacja różni się GIGANTYCZNIE od książki dobrze się stało że jednak chwyciłam książkę w dłoń. Po przeczytaniu Twojego wpisu stwierdzam, że zdecydowanie powinnam odświeżyć sobie ten tytuł, pewnie teraz spojrzałabym na całość zupełnie inaczej ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. O jejku, nawet nie przyszło mi do głowy, że w sumie ta matka nie jest najlepszą matką na świecie. Jak czyta się książki w szkole, to robi się mechanicznie, skupiając na tych najwazniejszych wątkach i tym, co mówi o niej internet. Całe czytanie jest takie jakieś suche, bez emocji. Dlatego tak mało książek czytanych na lekcje, było w stanie mnie zaciekawić. Do "Przedwiośnia" nie wiem czy wrócę, ale wiem co masz na myśli z tym czytaniem książki po kilka razy. Sama tak mam, gdy książka jest na tyle świetna, że chce przeżywać to jeszcze raz i lepiej coś rozumieć.

    OdpowiedzUsuń
  3. Szczerze mówiac, nie czytalam Przedwiośnia (pierwsze przeczytane strony sie nie licza), w sumie to nie czytałam w ogóle lektur, choć nie wiem, czy to nie był mój bład. Choć nigdy nie przeczytałam ksiązki dwa razy, rozumiem co chciałaś powiedzieć przez to, że czytajac książke po raz kolejny można zauważyć rzeczy, których się wcześniej nie widziało. Mój nauczyciel od bilogii z liceum co roku czytał wiosnę z "Chłopów" przez iles lat, więc nic mnie już nie zdziwi.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja nie przepadam za przedwiośniem

    OdpowiedzUsuń