poniedziałek, 3 lipca 2017

O ostatnich razach i smętach



Postanowiłam, że każdy kolejny rok zastanie mnie w innym miejscu. Postanowiłam, że nie będę się bała rzucić wszystkiego, wszystkiego zmienić. Jeżeli pierwszy rok studiów czegoś mnie nauczył, to właśnie tego, że dla studenta (a może i człowieka) żadne jutro nie jest pewne. Najlepszym obrazem tego jest akademik. Mieszkasz w nim, ale nie jest twoim domem - nie ty naprawiasz w nim kran, nie ty myjesz korytarz. Pomieszkasz tu kilka miesięcy i powiedzą ci: posprzątaj po sobie i zmiataj. Nie zostanie tu po tobie nawet ślad, bo to jest instytucja, tu nie ma miejsca na uczucia, sentymenty i kolekcję motyli. Spakuj swoje życie w plecak a od 30 czerwca twoje miejsce zajmą anonimowi turyści. Dlatego w akademiku nie warto mieć dużo rzeczy, nie warto do niczego się przywiązywać, nic zmienić. Od najlepszych znajomych pozbierać numery, spotkamy się już niedługo, w innej rzeczywistości. Nad resztą twarzy spotykanych codziennie na korytarzu westchnąć i zapomnieć. Spojrzeć na księżyc nad Akropolem, na zarys Kopca Kościuszki, na światła Wawelu i stwierdzić, że to wszystko nic a nic ci nie da. A przede wszystkim nie myśleć, że robisz coś ostatni raz. Zawsze zastanawiałam się, jak i kiedy będę ostatni raz nad kanałem Bydgoskim, na Wawelu, na Kopcu Kościuszki, kiedy ostatni raz zobaczę pomnik Mickiewicza, wypiję ostatnie piwo w Starym Porcie, ostatni raz będę złośliwa dla Kasi, ostatni raz nazwę Kacpra mendą. I czy będę tego świadoma, że to własnie ostatni raz? Kiedyś marzyłam, że będę. Teraz marzę, że absolutnie tego nie zauważę. Takie myślenie jest przygniatające i całkiem zbędne. Być może już zrobiłam to wszystko ostatni raz, ale czy lepiej mi z taką świadomością? To tylko sentymenty i wzdychanie: ostatni raz! Ach, jak mi przykro! Najlepiej jeszcze w świetle księżyca. Jakieś dwa tygodnie temu wracając z imprezy myślałam, że ostatni przed wakacjami widzę się z kumplem, więc pożegnałam się z nim i zrobiło mi się mega smutno (to pewnie przez noc i księżyc). Tydzień później spotkałam go na innej imprezie. Pal diabli ostatni raz! Jeżeli rok studiów czegoś mnie nauczył, to tego, żeby zawsze żegnać się jakbyś tylko wychodził do sklepu. Czy jedziesz na tydzień do babci, czy na miesiąc na studia do Krakowa, czy na rok do Chin, czy wybierasz się na tamten świat - powiedz: to pa, do zobaczenia! I znikaj, zanim się tam zaczną wzruszać. Kiedyś myślałam, że rodziny żegnające się na dworcu to taki podniosły widok. Teraz wiem, że to najlepszy sposób by smęcić całą drogę, wspominać rodzime krajobrazy i ogólnie zachowywać się gorzej niż romantyk pędzący kibitką na Sybir.  
   Szczęśliwa osoba, która urodziła się pozbawiona sentymentów. Ja pod tym względem jestem straszliwie rozdwojona. Z jednej strony zawsze zbierałam drogie pamiątki, wstążeczki, pocztówki (mam ponad 200 pocztówek, które chętnie rozdam), ścinki papieru i zasuszone różyczki. W domu rodzinnym mam całą szafę tego tałatajstwa i zawsze jak ją otwieram, paskudnie się wzruszam, chociaż najchętniej rzuciłabym to wszystko w ogień. Jeny, przecież mam nawet swojego misia, siedzi teraz obok mnie i nie wiem, jak takiego wielkiego bydlaka przewiozę z powrotem do domu. Jestem więc idealną panną sentymentalną, wzniosłą pensjonarką nadającą kawałek duszy każdej rzeczy, każdej roślince. Z drugiej strony jestem bezlitosnym kapralem. Zawsze marzyłam, by móc całe swoje życie zapakować w jeden plecak i pojechać. Żeby każdą noc spędzać przy innym ognisku a każdy dzień wśród innych ludzi. Nie mieć rodziny, nie mieć przyjaciół ani żadnego kwiatka w doniczce. Co pewien czas ogarnia mnie ten duch żołnierski i wyrzucam co się da, robię bezlitosną czystkę w swoim zbiorze pamiątek. Nie lubię otaczać się masą przedmiotów. Mam jeden laptop i nie chcę kupić czytnika, chociaż by mi się przydał, bo to już za dużo elektroniki. No dobra, gitary mam trzy, ale tylko jedna jest ze mną w Krakowie, resztę zaadoptowała moja mama. Mam tyle naczyń, ile jest absolutnie niezbędne i kiedy przyjmuje kogoś w gościnę, muszę jeść z garnka. Nie mam żadnych własnych mebli poza składanym materacem i kocem w rakiety kosmiczne. I dobrze mi z tym. Lubię zmiany. Najchętniej co roku zaczynałabym nowy kierunek studiów, interesuje mnie więcej rzeczy, niż będę w stanie się nauczyć - dlatego wielu z nich uczę się tylko pobieżnie. Mój umysł na odwieczne ADHD, wciąż szuka nowych bodźców, nowych książek, nowych rzeczy do nauczenia się. Czasami mam wrażenie, że chcę przeżyć kilka żyć w tym krótkim czasie danym mi na jedno. Często zastanawiam się, czy nie rzucić tej ścieżki na której już jestem, bo wydaje się ona zbyt ograniczająca. Więc zrobię studia polonistyczne, założę rodzinę i co? Będę mieszkać na wsi, pielęgnować swój ogródek i spóźniać się na wykłady, bo korki na Zakopiance? To może jednak jeszcze studia historyczne, żeby pojechać za granicę, badać stare malowidła i manuskrypty, może odkryć coś nowego? Ale to pół życia spędzonego w archiwum i w bibliotece (nie żeby nie podobała mi się taka wizja). Więc najlepiej to połączyć, dorzucić jeszcze karierę artystyczną, jeżeli kiedykolwiek uda mi się taką zrobić (ale próbować będę zawsze). Może zostanę introligatorem i będę robić kopie starych ksiąg, sterczeć jak mnich nad pergaminem i malować fantastyczne liście i ptaki? Widzę przed sobą masę możliwości ( chociaż żadne nie zamykają się w wymarzony schemat moich rodziców studia - pewna praca na etacie) ale wiem, że muszę wybrać jedną jako najważniejszą. Na szczęście mam jeszcze trochę czasu, tylko ogarnia mnie nuda, przeraźliwa monotonia i bunt umysłu, który w tej chwili chciałby już robić coś nowego, nieznanego. Wszystko, tylko nie uczyć się po raz kolejny na jutrzejszy egzamin. 
   Więc będę wszystko zmieniać. Miejsca zamieszkania, dzielnicę, przyjaciół i znajomych, plany na życie. Nic nie jest absolutnie pewne, w nic nie można uwierzyć do końca - a już na pewno nie w ludzi. Współczuję tym którzy uważają, że jakiś człowiek jest dla nich najważniejszy i na szczycie piramidy wartości wpisują swojego chłopaka. W takim razie jeżeli on jutro zginie w wypadku, to pójdą z nim na stos pogrzebowy jak szlachetne małżonki w dawnych wiekach? Czy po prostu nigdy nie zastanowili się nad swoim życiem i wpisują byle co, bo tak wypada? Wierzyć w człowieka to tak jak uzależnić swoje życie od słoika ogórków. Kiedyś na pewno się stłucze i rozleje, a jak nie, to zgnije albo się zepsuje. Wiec ludzi się zmienia jak domy (chociaż uznaję istnienie cudownego przypadku, który zostanie twoim przyjacielem do śmierci.) I po nich też nie należy płakać, ani się wzruszać, ani myśleć ,,to ostatni raz". Tylko cześć.  Moja skromna rada - żegnać się należy tak długo, jak trwa wypowiedzenie tych słów. W tym krótkim momencie przejść cały okres żałoby, wspominania, lania łez i rozważań. Potem obrót - i lecimy. Przeszłość przestaje istnieć. Nigdy nie mieszkaliśmy w tym domu, wcale nie spędziliśmy w tym pokoju najlepszych lat życia, ten kwiatek nie był świadkiem naszego szczęścia i nieszczęścia, za tym człowiekiem nie tęsknimy jak diabli - to wszystko już się nie liczy. Idziemy w stronę wschodzącego słońca, chociaż dopiero co zachodziło, omijamy smętną noc żałoby i wypominek. Jest przecież mnóstwo zajęć, jest każdy kolejny krok do zrobienia, nowe miejsca i pejzaże do odkrycia. Nie odwracamy, bo zostaniemy jak ta żona Lota, uwięziona z wzrokiem wbitym w przeszłość. 
   Owszem, potem wspomnimy. Pewnie przy ognisku, bo ogień jest zawsze ten sam. Wspomnimy jak anegdotkę - że ten kwiatek, ten pokój, ten człowiek - ale to było kiedyś - miłe wspomnienia, wiele się w życiu przecież naśmialiśmy, z siebie i z innych. Niech się też z naszych opowieści śmieją. Uważam, że każda historia nadaje się do śmiechu, nawet jeżeli ,,na świeżo" wydawała się przerażająca. Jeżeli możesz się z niej śmiać, to znaczy że lęk i złość już minęła i warto to komuś opowiedzieć. Opowiadajmy taka naszą autobiografię - ale nie jak dziad wzdychający, że kiedyś było lepiej - tylko jak Fredro, który jak nikt inny potrafił opowiadać tego młodego, rudego Aleksandra, mistrza gry w ciuciubabkę, ale i człowieka przynoszącego wyrok śmierci na kolegę - i żołnierza bijącego się nie z wrogiem, ale z towarzyszami broni o miejsce do spania.  
   * * *  
Dzień po napisaniu tych słów pożegnałam się z Krakowem i siedzę w swoim rodzinnym domu, wśród swoich przerażających pamiątek, zastanawiając się, czy umiem czytać wiersze, kiedy nikt mnie do tego nie zmusza. To smutne. Poza tym: zdjęcia w nagłówku należy do Hipisa, z którym byłam niedawno w górach i stąd taka tematyka pokrętnie logiczna. 

6 komentarzy:

  1. mam taką samą sytuację z mieszkaniem studenckim, ostatnie 2 tygodnie i spadaj bo ktoś inny sie wprowadza :D

    Pozdrawiam i życzę miłego dnia :)
    ANRU,

    OdpowiedzUsuń
  2. U mnie akurat w mieszkaniu nie było, spadaj, bo ktoś inny się wprowadza, tylko ja sama zdecydowałam, że sie wyprowadze, ale to nie ważne. Również jestem strasznie sentymentalną osobą. Zbieram pocztówki, bilety, jakieś inne notatki, czy ulotki i je wszystkie wklejam do zeszytu. Mam tez bilety z kina, stare karty do biblioteki i inne rzeczy, które nie są mi do niczego potrzebne. Zapełniłam dwa pudełka listatmi i już nie starcza mi miejsca na kolejne, a listów przybywa. Niestety lubię mieć duzo rzeczy, ale wprowadzając się od przyszłego roku do akademika (jeśli wszystko dobrze pójdzie) musze nauczyć się miec mało rzeczy. Z drugiej strony ja w przeciwieństwie do Ciebie nigdy nie chciałam podróżować, codziennie z innymi ludźmi przebywac i do nikogo się nie przywiązywać. To zdecydowanie nie dla mnie. Jednak ta rada, co do tego, aby nie tęsknić za ludźmi, by mi się przydała.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja na studiach co roku zmieniałam mieszkanie, ale to bardziej z racji natrafiania na #ujowych właścicieli. Dopiero Ci w ostatnim mieszkaniu byli spoko. :D Aczkolwiek na drugim roku trafiłam na bardzo fajną dzielnicę, że na niej pozostałam, - tylko w bloku obok. :D
    Ludzi nie lubię zmieniać, lubię mieć pewność co do osób, którymi się otaczam, a budowanie zaufania i takiego stabilnego gruntu wymaga jednak czasu, więc w tej kwestii nie będę Cię popierać. :P

    OdpowiedzUsuń
  4. Kończy się rok akademicki, wypada się z codziennego rytmu i przychodzi pora na hipisowsko-bukowińskie nastroje i spleeny. Zamiast bluźnierstw o rzucaniu ścieżki, która wydaje się ograniczająca, pomyśl Bukowino o szczęściu, które Cię spotkało. Wspomnij tych nieszczęśników z fizykochemii, wiertnictwa albo górnictwa odkrywkowego. I w każdej wolnej chwili dziękuj Bogu za swoje marzenia. Wolę nie myśleć, jakie ma studentka odlewnictwa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hmm, możliwe do spełnienia? :D Jestem daleka od odbierania marzeń studentom jakichkolwiek kierunków! Aczkolwiek rzeczywiście, koniec roku akademickiego nastraja bardzo źle (chociaż niby to lato) i zmusza do pewnych zmian założeń...

      Usuń
  5. Ja akurat mieszkanie rodzinne miałam 35 minut od uczelni, i cóż, studenckie mieszkanie mnie ominęło. W zasadzie to tak nie lubię zmian, że wciąż w nim siedzę. Strasznie sentymentalna jestem. Jakbyś wiedziała ile ja mam pamiątek to byś się załamała ;)
    https://www.instagram.com/rabarbarowadziewczyna/

    OdpowiedzUsuń