poniedziałek, 12 czerwca 2017

Ogień



Ile razy siedziałam przy ognisku i wpatrywałam się w płomień, niepomna na przestrogi rodziców, że grozi to problemami z pęcherzem? Kiedy byłam mała, tata palił liście i gałęzie w wielkiej, dziurawej beczce a ja wyobrażałam sobie, że to świat dinozaurów stanął w płomieniach, a one uciekają w popłochu lub giną. Potem do spalonych szczątek dinozaurów dołączały ziemniaki, aby wiejskiej tradycji stało się zadość. Warto było cały dzień grabić te liście, by popatrzeć na szalejący pożar, zwłaszcza kiedy tata dla większej radości (swojej i naszej) podlał go benzyną. Tak mógł płonąć Rzym za Nerona, jak płonął wtedy nasz warzywnik.
   Potem jeździliśmy w góry i dym uchodził przez dach wiaty, a kiełbasa przypalała się haniebnie na brudnym ruszcie. To był jeszcze ten czas, kiedy darłam różowe gatki nad potokiem, a do jedzenia kiełbasek używałam talerza i widelca. Góry przyglądały się nam, a potem rano odpłacały tym samym dymem i mgłą, jaką my im zafundowaliśmy.
    Potem były wycieczki, biwaki, grille. Zestresowane nauczycielki wpatrujące się w ogień jak w swojego największego wroga. Nudne godziny rozmów z bliźnimi, z którymi nie miałam ochoty rozmawiać. Zrywanie się z imprezy w pół słowa, wychodzenie tak cicho, żeby nie było mnie słychać przez trzask ognia i zaszywanie się w swoim pokoju. Ale najpierw trochę popatrzeć, nacieszyć się zaczerwienionymi od dymu twarzami ludzi, namachać kijkiem z porcją ,,śląskiego chleba" (tzn. spalonego na węgiel), nawdychać dymu.
   Wreszcie dzień wczorajszy i błądzenie po lesie. Okolice kopca Kościuszki to taki zakątek, w którym wciąż słyszysz miasto, ale go nie widzisz i w sumie możesz zapomnieć, że istnieje. Dlatego często tam chodzę, porządnie, w górskich butach, zdobywać wądoły i skarpy. Wczoraj przeszłam całe zbocze, aż zaczęło robić się ciemno i złapał mnie strach - do ludzi, bo nie trafię. Na wyznaczonym miejscu jeden kumpel i trochę gałęzi, zbieranych od pół godziny jego pracowitą, studencką ręką. Stoję i dzielę je na trzy stosy: drobnica, porządne kijaszki, gałęzie. Potem ktoś przydźwigał pień, więc musiałam poszerzyć nazewnictwo. Pierwszy raz przygotowuję wszystko od początku, od wyjęcia ślimaków z miejsca zeszłorocznego paleniska. To całkiem coś innego niż wrzucanie do ognia szczapek przyciętych przez gospodarza, siedząc w specjalnie przygotowanej wiacie. Pierwszy raz przygotowuję je z tymi, których lubię i których towarzystwo sama wybrałam. 
    Łamię gałązki i myślę o wszystkich ludziach, którzy kiedykolwiek przygotowywali ognisko albo siedzieli przy nim. To chyba jedna z największych istniejących wspólnot. Ośmielę się stwierdzić, że nawet z nas, dzieci XXI wieku każdy chociaż raz w życiu siedział przy ogniu. On łączył bogatych i biednych, podróżników i porządnych gospodarzy, poetów i robotników (czasami nawet w jednej osobie, vide Stachura) a teraz łączy studentów historii z ludźmi pierwotnymi, których kości oglądali na zdjęciach. 
   Zbiera się reszta towarzystwa i moje myśli na chwilę odlatują od gałązek i tego ślimaka, którego przypadkiem zabiłam, chociaż nie chciałam, i wciąż mi po nim żal. Siedzę sobie w pokrzywach i cieszę oddalającą się wizją reumatyzmu. Zachód słońca robi się tak przecudny, że zaczynam odwieczną litanię ,,czemu nie umiem tego oddać ani pędzlem ani piórem, tylko siedzę jak oniemiała, jakby mnie szlag trafił na miejscu, jakbym była żoną Lota, jakbym była grupą w marmurze?" W każdym razie z wrażenia zapomniałam aż pić piwa. Docierają do mnie strzępki absurdalnych rozmów moich znajomych, prawdopodobnie sama z kimś rozmawiam. Macam czyjąś książkę - przez zajęcia z materiałoznawstwa zaczęłam chodzić od księgarń, by macać książki. ,Po co ci ona?" pytam ,, A żeby spalić." Podręcznik do biologi. Czegoż innego wart, niż żeby go rzucić w ogień i patrzeć, jak czerwone na brzegach karty zwijają się, cierpną?
   Ktoś inny wyjmuje ów nadpalony podręcznik, czyta fragment, przypomina sobie jakieś własne przygody z biologią. Jak makabrycznie, jak ciemno wygląda ten chłopak z nadpaloną książką w ręku. Potem rzuca ją z powrotem w ogień. Karty zwijają się, jakby biologia chciała odlecieć, odpadają od nich płaty czarnej sadzy i wirują w gorącym powietrzu. Im bardziej płonie, tym bardziej wydaje się otwierać. Czytana przez ogień. Dlaczego ten widok nie chce mi ulecieć z głowy? 
   To było wczoraj,a  zapomniałam już wielu szczegółów. Najbardziej pamiętam tego martwego ślimaka i tą książkę. To był tylko podręcznik do biologi. Ta dziewczyna nie zrobiła nic złego, a na pewno jej ulżyło, kiedy pozbyła się przedmiotu swoich cierpień przedegzaminowych. Są miliony takich podręczników, są miliony lepszych. A mimo to wzdrygam się, kiedy myślę o spaleniu tego jednego. Bo widzę w nim trud wielu ludzi takich jak ja: bezimiennych poprawiaczy przecinków, składaczy tabel i rysowników organów rozrodczych, którzy mieli być poetami, ale w wydawnictwie akurat było zapotrzebowanie na inne stanowisko. Bo mam przed oczami bibliotekę Ossolińskich, zbombardowaną w pierwszych dniach września, dopaloną w Powstaniu. I tą bibliotekę chińską, spaloną przez kaprys cesarza. I tą dedykację na jednej z książek w mojej domowej biblioteczce, że miała zostać spalona z rozkazu poprzedniej władzy, bo opisywała historię, która nie podobała się bratniemu Związkowi Radzieckiemu. 
   Zdaję sobie sprawę, że ludzi zazwyczaj tak nie myślą. Książka - to przedmiot. Nic się nie stanie, kiedy spłonie kilkaset głupich powieści kryminalnych. Nic się nie stanie, jeżeli spłonie biblioteka, bo jest wiele kopii książek, które posiadała. Oczywiście, trzeźwo, praktycznie tak właśnie jest. Ale książka jest symbolem. Rzucając ten podręcznik w ogień, jego właścicielka nie potraktowała go jak zwykłego przedmiotu, ale jak symbol swojego cierpienia nad biologią, wreszcie zakończonego. A symboli nie można lekceważyć, nie można przyzwyczaić się, że tak właśnie będzie. Kaczmarski bardzo trafnie śpiewał:

,,Przy podpalonych bibliotekach lud sine ręce będzie grzał
i odnotuje to bezpieka, kto przy tym płakał, kto sie śmiał"

Nie o bibliotekach myślałam, wracając ciemną nocą przez ciemny las i jeszcze ciemniejsze błocko. Tylko dzisiaj, kiedy już się wyspałam i wywiesiłam na balkon koc pachnący całą wczorajsza nocą (dym, kiełbasa, mokra ziemia, trawa, robale, piwo) wciąż widzę tą książkę, tego ślimaka, ten ogień, to niebo z gwiazdami i neon Biprostalu w dole. 

Na zdjęciu Dziady i Grażyna, według zasady, że zdjęcie ładnych książek jest odpowiednią ilustracją do każdej treści.



9 komentarzy:

  1. Świetny tekst, naprawdę dobra robota. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. To prawda, ogień łączy ludzi. Całe życie człowiek człowiek umawia się z rodziną, przyjaciółmi, znajomymi a nawet nieznajomymi (jako zapoznawcza biesiada) na ogniska, grille... Cudowna rzecz.
    Cóż jest taki głupi zwyczaj, żeby spalić podręczniki, jeśli się zakończy naukę w szkole. Dla mnie każda książka ma dusze, jako że uwielbiam czytać, to szanuję każdą jedna książkę, a szczególnie podręczniki, które dają nam wiedzę. :)
    Pozdrawiam,
    Aiko :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Wow, czytałam z ogromną przyjemnością!
    https://sweetcruel.wordpress.com/

    OdpowiedzUsuń
  4. Wiesz, ostatnio koleżanka opowiadała mi z żalem, że pożyczyła swojemu tacie książkę jakiś czas temu i teraz się okazało, że jej babcia ją spaliła! Ona była strasznie zła i smutna, a i mnie te emocje dosięgnęły! Bo wiesz, ja jestem zdania, że nie wolno palić książek! Chociażby nie wiem jak były głupie czy już niepotrzebne - nie wolno i koniec! Aż sama poczułam złość na tę babcię, za jej ignorancję wobec literatury jakiejkolwiek właśnie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety, pożyczanie książek to bardzo niepewna sprawa, sama jestem strasznym kradziejem książek, ale żeby spalić?? Po co?? :o

      Usuń
  5. Bardzo dawno nie siedziałam przy ognisku, a palenia podręczników nie popieram.Kaczmarskiego lubię sobie czasem posłuchać:)

    OdpowiedzUsuń
  6. Ogień ma w sobie coś niesamowitego. Niszczy i daje życie, łączy i dzieli (*patos: on*). W końcu moment, w którym nasi przodkowie odkryli, jak go rozniecać, był jednym z najważniejszych momentów w dziejach.
    Ostatnio na ostatnim klasowym wyjeździe siedzieliśmy właśnie wszyscy razem przy ognisku. Koledzy, którzy w marcu zapomnieli o Dniu Kobiet, teraz się kajali, przynieśli upominki i nagle zaczęli śpiewać. ,,Na jednej z dzikich plaż" (wszyscy znają po prostu jako ,,Lubiła tańczyć"). Wychowawca przygrywał na gitarze. Piekliśmy kiełbaski nad ogniem, na górze gwiazdy, ławki oplecione przyniesionymi przez kolegę ledowymi lampkami, wokół ciemność. Iskry szły w granatowe niebo, płonęły drwa, oni śpiewali. Było coś magicznego w tym momencie. Magicznego i melancholijnego, bo była ta świadomość, że to ostatni raz.
    Dla mnie też zawsze spalenie książki było czymś więcej, niż po prostu wrzuceniem dowolnego przedmiotu w ogień. To chyba zawsze będzie miało wymiar symboliczny. Na lekcjach historii zawsze aż coś chwytało mnie za serce, gdy słyszałam o spalonych bibliotekach. W końcu to całe kulturowe dziedzictwo, owoc pracy tylu ludzi, tyle spisanych myśli, to wszystko zniknęło w płomieniach.
    Pozdrawiam ciepło
    P.

    OdpowiedzUsuń
  7. Ognisko kojarzy mi się z czymś, co jest niezmienne od wieków. Nawet moja rodzina potrafiła mieć niezapomniane chwile, siedząc przy ognisku pewnego letniego wieczoru ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. Powstanie jakiejkolwiek książki to wydobycie pokładów wiedzy i ciężka praca intelektualną, a nie lepiej odsprzedać??
    Pozdrawiam
    zolza73.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń