niedziela, 29 stycznia 2017

Podróże z bohaterem literackim




Sesja się skończyła, zostawiając tylko mgliste wspomnienie w pojawiających się z nagła cyferkach na USOS-ie. Moja kolekcja butelek po piwie znowu się powiększyła. Jak fajnie być na polonistyce, gdzie prawie żaden przedmiot nie da się ogarnąć w jeden semestr. Znajomi, którzy dopiero zaczynają mordęgę ze swoją matematyką, komórkami i datami patrzą na mnie z nienawiścią i ostentacyjnie obkładają się kolejna porcją notatek, jakby jakimś kompresem z wiedzy (szkoda, że ona nie wchłania się przez skórę!) Wobec takiej atmosfery nie pozostało mi nic innego jak narazić się na zabójcze działanie krakowskiego smogu i ruszyć na spacer.
   Co piątek odbywam wręcz rytualny marsz na Wawel, ale poza tym moja aktywność ogranicza się do  latania po Starym Mieście z jednego budynku wydziału do drugiego. Jednak kiedy zaczynają śnić mi się góry i z coraz większym trudem zwalczam pokusę złapania busika do Limanowej i odjechania w siną dal - robię sobie namiastkę kochanej włóczęgi. W tą sobotę padło na Kopiec Kościuszki.
    To uroczy pagórek i leży naprawdę blisko mnie. Wystarczy podjechać jeden przystanek autobusem i przejść przez rzekę. Potem stromą, brukowaną uliczką z monumentalną zabudową podchodzę do samej linii lasu. Jeżeli pójdę w górę, dojdę na sam kopiec, jeżeli w lewo - na bunkier. Wyciągam aparat i wybieram oczywistą wersję. Droga jest wyślizgana, nie da się po niej iść, poza drogą zapadam się do połowy glanów. Śnieg. Myślałam, że już nigdy nie zobaczę tyle śniegu. Bunkier mogę obejrzeć tylko z jednej strony - jest ogrodzony płotem i wysokim, ziemnym wałem na który pozwalano gałęzie i kompost. Nie byłabym jednak córką mego ojca, gdybym tam nie wlazła, więc wspinam się na wał i oglądam go z góry. Ktoś urządził tam całkiem przyjemne, wiejskie podwóreczko, jakby chciał przenieść ten współczesny bunkier w czasy het het, jeszcze słowiańskie. Drewniany bóg o czterech twarzach, gliniany dzbanuszek na oknie, prosta ława. Jest przyjemnie i swojsko, wszystkie te przedmioty idealnie wpasowują się w surową cegłę, drzewa i biel śniegu. Włażę dalej, bo widzę tam takie ciekawe wzgórze na wzgórzu, ośnieżoną obietnice epickich widoków. Oczywiście wywalam się i wracam niechlubnie, na szczęście mój aparat to mocna bestia - nie pierwszy raz wypada mi z ręki, a jakoś się jeszcze trzyma. Zostawiam bunkier w spokoju i wspinam się w stronę kopca, na przełaj, bo chwilę wcześniej ścieżką przeleciało dwoje dzieci na sankach. przywaliły w czyjś samochód aż miło, wyje syrena, dzieci też, zapowiada się niezła impreza. Na szczęście wyżej nie ma już nikogo, to średnia pora turystyczna, zresztą turyści podjeżdżają na kopiec autobusem, a nie śniegiem. Po drodze prawie wpadam do jakiejś pseudo - studni, kto tu wykopał ten zdradziecki szajs? Żeby chodzić na przełaj trzeba mieć jakiś rozum, a mi go brakuje, zwłaszcza kiedy jest śnieg i słońce. Na szczycie wzgórza jest spora budowla, obronna, nie jestem pewna, czy to cytadela czy raczej popełnię historyczna profanację nazywając ją tak. Na pewno jest pewnym architektonicznym ideałem. Neogotycka, wzniosła, idealnie symetryczna i zdająca się wyrastać wprost z natury. Wszystkie idealne, stare budowle wyglądają, jakby miały korzenie.
    Na sam, właściwy kopiec nie wchodzę, bo ta przyjemność kosztuje 10 zyla. Panie, za ten hajs mogę kupić książkę która zmieni moje życie, nie ma głupich. Złażę. Oczywiście nie do końca, bo w połowie drogi mam nagłe natchnienie, skręcam gdzieś na bok i po chwili udaje mi się wejść z całkiem innej strony na ten pagórek, który pokonał mnie na początku. Czuję się taka dorosła - za dzieciaka nigdy nie udawały mi się takie imprezy. Stoję na szczycie i mam widok na cały Kraków, w tym mój własny akademik, ginący niestety w mrokach Miasteczka AGH. To idealna okazja, żeby o czymś porozmyślać. Na przykład o bohaterze literackim. 

Podwóreczko za bunkrem :)

     Nie wiedzieć czemu, od dziecka każdą opowieść zaczynałam od bohatera. Często postać była już gotowa, dopieszczona i narysowana, a ja dopiero głowiłam się nad wydarzeniami albo fabuła już dawno legła w gruzach. A bohater żył. I rozwijał się dalej, bo nawet jeżeli o nim nie pisałam, to miał specjalny kącik w moich myślach. Nazbierałam tak spory pęczek bohaterów, od tych dziecinnych i infantylnych, po całkiem dorosłych i rozwijających się. Zaczęło się od mało kreatywnej dziewczynki Ani, która miała wszystko, co ja chciałam mieć, i była tym, czym ja chciałam być. Przy okazji była śmiertelnie nudna i na szczęście szybko to spostrzegłam, wymieniając ją na trzy przyjaciółki - Kasię, Basię i Joasię. Gdzieś w gimnazjum przestałam gardzić chłopcami i powstali pierwsi męscy bohaterowie, jak Rules, który najpierw był psem, potem ewoluował na bohatera książki fantasy by wreszcie skończyć jako zdetronizowany król. W liceum otaczałam się już tylko męskimi postaciami, powstał Mars, którego historii nie zdążyłam napisać, a niestety skończyła się wraz z moim wyjazdem z Bydgoszczy. Najbardziej elastyczna okazała się o dziwo dziewczyna, Kosa, najpierw jako detektyw - amator, potem skromna Kruszwiczanka ratująca brata z tarapatów. Niespostrzeżenie przeniosłam uwagę najpierw na jej brata Wojtka (nie ma przezwiska, więc nie polubiłam go za bardzo) potem na jego współlokatorów: Stalina, Witkacego, Kurę i Leszka. Wraz z moim wyjazdem przeprowadziłam ich do Krakowa i towarzyszą mi do tej pory, studiując na UJ i słuchając koncertów w ,,Żaczku".
   Przywiązuję się do moich postaci. Rozbudowuje ich portrety, cały czas dodaję nowe elementy ich życia, historii, charakteru. Rozwijają się razem ze mną, przypominają moich kolejnych przyjaciół, znajomych i ludzi którzy po prostu mnie zafascynowali. Jest tylko jeden problem - szalenie utrudniają pisanie czegokolwiek.
   Zbyt skupiłam się na tym jednym, na własnej zdolności kreowania postaci, zbyt zapatrzyłam się w ludzi. A bohater literacki - to nie jest człowiek. To zdanie, usłyszane na jednym z pierwszych zajęć z poetyki uświadomiło mi cały ogrom mojego błędu. Bohater istnieje tylko na tyle, na ile jest potrzebny dla fabuły. Jeżeli nie jest istotne, że ma czerwony sweter, to ten sweter nie zaistnieje. Nie musi mieć przeszłości, twarzy, imienia, narodowości. To fabuła i całe ogólne przesłanie opowieści jest królem i wymogiem, do którego dostosowuje się mały poddany - bohater.  I nagle wszystkie moje miłości do postaci z książek tracą sens, ba, wręcz utrudniają mi pracę. Bo nie umiem wymyślać fabuł, nie umiem prowadzić ich od początku do końca - umiem tylko kreować ludzi, których chciałabym widzieć obok siebie. Sentymenty, sentymenty. Utrudniające wszystko i męczące. Jeżeli chce coś w życiu napisać na poważnie, muszę zerwać z dziecinna miłością do bohaterów. Może zamiast tego pokocham prawdziwych ludzi? (He he, wolne żarty.) To takie znamienne - moją pierwszą wielką miłością, której imię napisałam w wielkiej tajemnicy w pudełku z pastelami - była bohaterem literackim. Imienia żadnego mojego ,,prawdziwego" chłopaka nie uwieczniłam w ten sposób. A imienia mojej obecnej miłości do tej pory nie umiem tak po prostu swobodnie mówić - posługuje się raczej przezwiskiem.
    Bo to tak trochę jest: w opowiadaniach w internecie przez całe strony wymieniane są wszystkie kreacje i makijaż bohaterki, jej przyjaciele i koledzy, wygląd jej pokoju czy cacuszek na biurku. A w ,,Procesie" jest Józef K., który ma 30 lat. I to chyba oczywiste, którą z tych opcji wolałabym naśladować.
   Próbuję zejść ze wzgórza, ale błądzę. wszystko jest białe i takie samo.  Sprawdzam drugi stok i prawie ocieram się o zawieszona na drzewie linę szubienicy.  Nie ukrywam, że trochę mnie zmroziło. Co to za sztubackie kawały w tych lasach? Olewam stromiznę i zbiegam na ścieżkę, z nadzieją, że jutro nie obudzę się pod szubienicą jak bohaterowie ,,Rękopisu znalezionego w Saragossie". Za to obudzę się bogatsza o jeden pomysł na nowelę, czy też opowiastkę - o bohaterze. Może wreszcie napisze coś wartościowego?  (Śmiem wątpić.)

15 komentarzy:

  1. Na pewno napiszesz i to nie jedną "opowiastkę"! :) Jak czytam Twój post, to myślę sobie - odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu :) Może właśnie dlatego, że studiujesz polonistykę i otaczasz się samymi pięknymi wyrazami, Twoje wpisy to w sumie takie małe opowiadania. Blog to za mały kaliber jak na Ciebie, spokojnie możesz podchodzić do pisania i wydawania książek :) A i z tymi bohaterami to też się nie przejmuj, w końcu po to są reguły, żeby je łamać ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Też bym chciała mirć już za sobą sesję, ale niestety jeszcze trochę mnie czeka tej męczarni. Męczarni, bo nie tylko się uczylam, ale wysłuchiwalam narzekań współlokatorki i chyba już mam dość... Chyba już przestanę narzekać, bo już wiem co ludzie czują, gdy mnie słuchają.
    W każdym razie byłam w Krakowie na jakimś kopcu i wydawało mi się, że był to właśnie Kopiec kościuszki, ale wejście było za darmo. Ale możliwe,że to mi się pomyliło, bo mialam wejść na jeden kopiec, a trafiłam na inny.
    Dla mnie zawsze właśnie fabuła była ważniejsza. W sumie dalej tak uważam, że bez niej ani rusz i powinna być na pierwszym miejscu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może to był Kopiec Kraka :D Albo trafiłaś na jeden z trzech dni w roku, kiedy Kościuszko jest za darmo. jak pierwszy raz próbowałam wejść na Kopiec Kościuszki to też się straszliwie zgubiłam, Hipis świadkiem, że te kopce są zabójcze dla turystów. Jakbyś znowu chciała na jakiś wchodzić to pisz do mnie, może po tylu miesiącach w Krakowie będę już obczajać, który jest który :D

      Usuń
  3. Kraków, moje rodzinne miasto. Przysparza wielu literackich inspiracji, ale niestety smog wawelski skutecznie mi przyjemność z inspirowania się odbiera. Dlatego chętnie Kraków opuszczam, za każdym razem.

    Jeśli nigdy nie próbowałaś, koniecznie odwiedź Kopiec Piłsudskiego! Dwa/trzy razy większy od Kościuszki, za darmo, otoczony Lasem Wolskim, nieziemskie widoki! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do Lasu Wolskiego planowałam wybrać się niedługo, tym lepiej, że jest tam jakieś kopiszcze <3

      Usuń
    2. Można wchodząc/schodząc z Kopca przejść także przez Skałki Panieńskie. Fajna legenda jest o tym miejscu ;)

      Usuń
  4. "Panie, za ten hajs mogę kupić książkę która zmieni moje życie, nie ma głupich." - tekst rewelacyjny :)
    Pozdrowienia :*

    coś nowego na blogu! :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Oh jaka szkoda, że nauka sama nie wchodzi do głowy. ;) Świetnie piszesz! Ale nic dziwnego, skoro studiujesz polonistyke. :D Ja też uwielbiam takie wyprawy, fantastycznie poczuć przyrode i dostrzeć to co ukryte.

    OdpowiedzUsuń
  6. Na Kopcu Kościuszki byłam, patrzyłam na Gród Kraka i trochę żałowałam, że panorama nie była zbyt cudowna, bo był smog ;)
    Też swoje mini opowiastki rozpoczynałam od bohatera. Nic nie było bardziej ważnego od niego :)

    OdpowiedzUsuń
  7. wyobrażam sobie scenerię z sankami i samochodem. juhu.
    wow, uświadomiłaś mi coś niezwykłego :) autorzy mają niesamowicie różne sposoby kreowania bohaterów i faktycznie - jeśli coś nie jest istotne, nie dowiemy się tego. co ciekawe, w niektórych książkach ubiór (wspomniałaś o czerwonym swetrze) niektórych bohaterów jest szczegółowo opisany, a w przypadku innych postaci absolutnie pominięty. hmm.
    wszystko zależy od konwencji. w "Procesie" wolałabym odrobinkę bardziej rozbudowany opis... mimo, że nie o to w lekturze chodziło.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. PS babcia parapetowa ♥ uwielbiam

      Usuń
    2. Czerwony sweter jest akurat ze ,,Zdążyć przed Panem Bogiem". Marek Edelman wspomina, jak właśnie w takim swetrze z porządnej wełny biegał po dachu niby bohater powieści sensacyjnej. Ten fragment strasznie utkwił mi w pamięci i tak czerwony sweter stał się symbolem dobrego użycia ubrania w literaturze.
      Słyszałam kiedyś zdanie, ze jeżeli w książce opisany jest czerwony sweter bohatera, a potem nic się z nim nie dzieje, to znaczy że trafiłam na zła książkę. W dobrej literaturze wszystko musi mieć swoje znaczenie i pojawiać się z jakiejś wyraźniej przyczyny. Ale czytelnik i tak wie swoje i też czasami wolałabym dokładny opis, choćby po to żeby sobie porządnie wyobrazić bohatera :D

      Usuń
  8. Słyszałam kiedyś, że są dwie szkoły - albo bohater tworzy fabułę, albo fabuła tworzy bohatera. I ja przyznam szczerze, że podobnie jak Ty, dla mnie zawsze najważniejsi byli bohaterowie. I ja się na literaturze aż tak pewnie nie znam, nie wiem, co być powinno, a co mie powinno, ale będę szczera: dla mnie dobra fabuła może nie pomóc, gdy są bezbarwni bohaterowie, a fascynujące postacie mogą jak dla mnie uratować nawet średnią fabułę (mam podobnie ze stylem- jak dla mnie nawet świetny pomysł nie przykryje topornego sposobu pisania, a wspaniały, żywy język może przytłumić nawet kiepsko skonstruowaną fabułę. Dobrym przykładem jest Pratchett, sam mawiał, że fabułę odkrył przy swojej trzeciej książce :)). Bo dla mnie to zawsze postacie tworzyły opowieść, ich działania, charaktery, zachowania, uwielbiam powieści oparte na ludziach i ich postępowaniach, motywach.
    Ale z drugiej strony, fabuła jest bardzo ważna i rozwijanie bohaterów nie może odbywać się jej kosztem. No i tu jest moja ogromna słabość - o ile kocham, uwielbiam kreować postacie, to jedna z moich ulubionych czynności w trakcie pisania, to fabuł tworzyć nie umiem. W sensie, jakieś tam tworzyć umiem, ale to dla mnie trudne. No i przywiązuję się do swoich bohaterów, wręcz myślę o nich jak o osobach, ale dla mnie akurat to dobry znak: gdy widzę tę postać w swojej głowie, wiem, jak zachowałaby się w danej sytuacji, jak mówi i jak wygląda, to oznacza, że mam ją ukształtowaną. Znaczy, że skoro żyje w mojej głowie, to bardzo możliwe, że ożyje też na kartkach papieru i dla osób, które to opowiadanie przeczytają.
    Ach, te sentymenty...
    Więc tu się z Tobą utożsamiam. Pracuję nad tymi kłopotami z fabułą, bo moi bohaterowie dominują nad akcją, przede wszystkim wprowadzam masę zbędnych rzeczy i to zdecydowanie źle. Bo ja właśnie uwielbiam takie szczególiki, nawyki, cechy charakteru, które w perspektywie całego opowiadania są zwyczajnie zbędne. No i to często problem moich tekstów- brak fabuły, nadmiar dialogów i bohaterów oraz ich cech charakterystycznych, jakieś głupoty, które potem nie są ważne. Jak to skwitowała moja przyjaciółka: ,,No i ciekawie, fajnie się to czyta, ale nic się nie dzieje".
    Ale pracuję nad tym. Tak. Więc może być tylko lepiej!
    Jednak postacie wciąż tworzyć uwielbiam i to się chyba nie zmieni :) Tylko żeby nie wpaść w przesadę, o to głównie chodzi.
    U mnie jeszcze bardzo często pomysły zaczynają się albo od tonu, klimatu (np.wiem, że chcę stworzyć coś absurdalnego i z tego wychodzi cały pomysł), albo od świata, jeśli to jakaś fantastyka, albo od jednej sceny. Widzę oczyma wyobraźni jakieś wydarzenie, dialog i od tego rozwija się historia. Czasem jest tak, że pomysł ewoluuje tak bardzo, że ,,scena matka" przestaje być aktualna i to zawsze tak boli, gdy trzeba się jej pozbyć... no właśnie, sentymenty, sentymenty. Przywiązuję się do tego, co piszę. A czasem trzeba wyciąć. Brutalnie, bezwzględnie usunąć, dla dobra całej opowieści.
    Szalenie podobał mi się opis włóczęgi i kopca, bardzo literacki i barwny :D
    Pozdrawiam cieplutko!
    P.
    I wybacz, jeśli ten komentarz jest chaotyczny i ma masę powtórzeń: koniec tygodnia, ledwo zipię.

    OdpowiedzUsuń
  9. Kurczę jak czytałam Twoją drogę na szczyt, to miałam wrażenie, że idę tam razem z Tobą - wszystko to widziałam! :D
    Powiem Ci, że jak ja już coś kiedyś w necie bazgrałam, to dla mnie też ważna była postać, a nie fabuła. Więc rozumiem Twoje niezadowolenie. :)

    OdpowiedzUsuń
  10. ale pięknie piszesz, mam wrażenie,że jesteś urodzoną polonistką :)
    sweetcruel.wordpress.com

    OdpowiedzUsuń