sobota, 14 stycznia 2017

Dobrze, że Kopernik był kanonikiem, czyli recenzja spektaklu pióra teatralnie zboczonej

Z: http://www.slowacki.krakow.pl/pl/spektakle/aktualne_spektakle/_get/spektakl/790

Z tym tytułem miałam same problemy, pierwsza metafora okazała się całkowicie nietrafna (chociaż była naprawdę cudowna) a drugą popsuł mi fakt, że mimo iż Kopernik powszechnie uważany jest za duchownego, nie miał święceń kapłańskich. To jednak spekulacje nauki, a metafory polegają na grze skojarzeń, a nie faktów, więc nie zostanie, jak jest. 
                                                            
                                                                                        * * * 

Jedną z najcudowniejszych atrakcji Krakowa są teatry. Po przyjeździe tutaj poczułam się jak najgorsza prowincjuszka, ponieważ za nic nie mogłam zrozumieć idei dwóch teatrów na tej samej ulicy, ba, ułożonych idealnie naprzeciwko siebie! Ile jest ich na całym Starym Mieście nie wiem, i może lepiej, bo te liczby wprowadziły by mnie w kulturalny odlot i prawdopodobnie bankructwo. Wobec tak niespotykanego bogactwa cztery miesiące błądziłam i nie mogłam się zdecydować, jak ten osioł, któremu w żłoby dano, do którego teatru wybrać się jako pierwszego. Kiedy wreszcie kupiłam bilety, popadłam w rozpacz, że wybrałam źle, i tak trwałam mniej więcej do wczorajszego wieczoru. 
     Padło na Teatr im. Juliusza Słowackiego. zachwycił mnie gmachem, powagą, dostojeństwem i złoceniami ( mniej więcej tak wygląda mój ideał teatru, zaczerpnięty jeszcze z dzieciństwa). Wyglądał na instytucję, która nie musi oszczędzać na strojach i szanuje swój honor, a do tego był dość tani. Sztuka też nie była przypadkowa. ,,Ziemia, planeta ludzi" w reżyserii Dari Kopiec, a na podstawie książki Antoine de Saint-Exupery wpadła mi w oko od pierwszego programu teatralnego, który przeczytałam. Po pierwsze, uwielbiam tą książkę. Po drugie, nie była to przeróbka sztuki już istniejącej. Po trzecie, zapowiadała lot w kosmos. W teatrze. Na coś tak absurdalnego musiałam pójść. Wybrałam piątek trzynastego, ubrałam się elegancko,  wyciągnęłam z brudów jedyne skarpetki, które pasowały mi do butów i w oparach tych bardziej wyjściowych perfum pognałam na sztukę. W autobusie od razu zrobiło się duszniej, i od moich perfum, i od moich obaw. Chyba pierwszy raz szłam do teatru z absolutnym przestrachem i nieświadoma tego, co mnie czeka. Problem w tym, że jestem teatralnie zboczona. 
    To sprawka teatru w Bydgoszczy. Przez prawie trzy lata byłam jego wiernym widzem i pracownikiem. Byłam na tylu sztukach, że trudno mi je wszystkie zliczyć: widziałem ,,Wesele" i ,,Dziady", ,,Fausta" i ,,Klub kawalerów", chyba ,,Skąpca" a na pewno ,,Szaloną lokomotywę" i ,,Burzę". Jak widać, były to niezmiennie reinterpretacje uświęconych utworów, które znałam i ceniłam. Reinterpretacje obrazoburcze, absurdalne, szokujące i profanujące co się dało. Teatr bydgoski był nastawiony lewicowo i to była jego główna domena. Niestety, chwyty mieli cały czas bardzo podobne. Pierwsza sztuka rzeczywiście była szokiem, potem już nauczyłam się, jakie zagrania będą stosować. Więc przede wszystkim nagość, której używali jako głównego środka do wyrażania uczuć. Mnogość rekwizytów, gra światłem i dźwiękiem i wszechobecny absurd. Ich spektakli się nie śledziło, na nie chodziło się jak na pokazy fajerwerków, były sensacją: kto tym razem będzie się rozbierał, jak dziwne będą stroje, czy będą rzygać czy rzucać czymś w widownię. Fabuła, przesłanie, to było gdzieś na drugim czy trzecim miejscu. Na pewno były to wspaniałe widowiska i podziwiam fantazje ich autorów, ale przez swoją powtarzalność ugruntowały mi w głowie pewien schemat spektaklu.  I to schemat, którego mam już dość, który szybko się wyczerpał i nie chcę powtarzać go w nowym miejscu, a już na pewno nie w Krakowie. To dość zabawne, ale jestem młodym człowiekiem któremu marzy się konserwatywny teatr, najlepiej z tekstami, które się rymują i ścisłym zachowaniem zasady decorum. 
    Dlatego do samego końca sztuki siedziałam w lekkim stresie, a większym stresem reagowałam na wszystkie sytuacje wskazujące, że zaczną się rozbierać. Nie czyni mnie to ani dobrym widzem, ani recenzentem, ale ośmielę się opisać moje skromne zdanie.
* * *
      Dobrze, że Kopernik był kanonikiem. Dobrze, że nie miał żony. Bo prawdopodobnie zamiast wpatrywać się w gwiazdy przeżywałby to, co główny bohater spektaklu, sam Saint-Exupery. To człowiek z wielkimi planami i marzeniami. Człowiek, który chce pomóc Ziemi, ocalić ludzkość, poświęcić się dla nauki. To wreszcie niepoprawny marzyciel (wiadomo, że kosmos jest domeną wszystkich marzycieli i idealistów) i bardzo odważny facet, który... no ma żonę. No ma tą żonę, którą bardzo kocha. Matkę, do której jest przywiązany. Niedługo będzie też miał dziecko. I tu pojawia się gigantyczny zgrzyt.  Tak jakby nie da się naraz latać do gwiazd i urządzać z żoną pokoju dziecinnego. Przekonało się o tym boleśnie już wielu poetów i malarzy, a raczej ich żony. Co miały robić, podkasały rękawy i ściągały męża z parnasu na obiad, albo wariowały, jak Żona z ,,Nie-boskiej komedii" i Bogu ducha winna żona Mickiewicza. Jednak pani Consuelo Saint-Exupery jest kobietą o wiele bardziej nowoczesną i stanowczą, do tego ściągnięcie męża z Marsa może okazać się dość trudne. To kobieta, która chce wreszcie własny dom zamiast mieszkania z teściową. Która pragnie rodzinnego ciepła, uwagi i pomocy przy dziecku. Której marzy się żywy mąż siedzący u jej boku. Największym tragizmem tej sztuki było dla mnie to, że z obojgiem bohaterów się utożsamiałam. Oboje mieli rację, oboje mieli też swoje za uszami, nikt nie był tu postacią pozytywną ani negatywną. Byli tylko dwaj marzyciele, których marzenia pognały w całkiem inne, niemożliwe do połączenia strony. I dużo uczuć, bardzo ciężkich i wyrazistych, więc możecie sobie wyobrazić, jak moją empatyczną osobę wciskało w fotel przy niektórych scenach. No dobra, przy większości scen. 
   Co mnie jeszcze radowało w tym spektaklu? Przede wszystkim cytaty i nawiązania do powieści Saint-Exupery, które bez problemu potrafiłam wyłapać. Pustynia, szaleństwo, światło, róża, nawet baobab. Również możliwość śledzenia akcji była dla mnie zadziwiającym luksusem, na początku wręcz zbaraniałam - oni mówią jak ludzie, zachowują się normalnie, naturalnie. Akcja toczy się równym rytmem. Rozumiem, co mówią i łapię sens utworu. Potrafię wczuć się w bohatera, w sytuację, a nie oglądam wyskakujące na mnie kolory, światła i dekoracje. Na początku zastanawiałam się wręcz, czy to nie jest błąd, czy to nie oznaka słabości sztuki, że ją rozumiem, ale to po prostu moje zboczenie z Bydgoszczy. Momenty komiczne - zamierzone i nie. Taki trudny spektakl, a jednak udało się wpleść w niego sceny wzruszające, zabawne, parodiujące znane filmy o kosmosie itp. (no bo jak lecisz na Marsa to oczywiście pytasz co chwila, czy daleko jeszcze). 
   Sama podróż kosmiczna była ukazana bardzo ciekawie i muszę przyznać, że było to najlepsze rozwiązania, chociaż trudne do przyjęcia przez człowieka wychowanego na amerykańskich efektach specjalnych. Scena przez większość spektaklu była pusta. Rakietę kosmiczną, gwiazdy, ba, nawet fotele czy panel sterowania (czy jak to się nazywa) trzeba było sobie wyobrazić samemu. W całkowitej pustce aktorzy siedzieli na fotelach, wciskali guziczki, przewracali się i fikali, całkiem jak ja za dzieciaka, kiedy w pustym pokoju jeździłam wraz z rodzeństwem na wyprawę do Afryki. Czasami wyglądało to przekomicznie. Kiedy załapałam już klimat utworu, stało się bardzo prawdziwe. 
   Najpiękniejszym rekwizytem było światło. Właściwie grało tam tak samo ważną rolę co każdy z czterech bohaterów spektaklu. Wcale mnie to nie dziwi, ponieważ książka ,,Ziemia, planeta ludzi" zwraca na nie uwagę. Wiele tam rozważań o światłach domów zagubionych na równinie, nad którymi przelatuje samolot, o szukaniu światła, o nadziei na światło, o ratunku, który niesie kiedy wszystko wysiada. Ponieważ akcja działa się początkowo w nocy, każdy z bohaterów chodził z małą, kryształową lampką, dającą piękne, rozproszone światło. Były jak świece, jak te światła domów zwiastujące obecność ludzkich istot. Potem, już w kosmosie, światło pojawiło się jako punkciki, tworzone za pomocą szkiełek w kształcie kryształu. Wyglądały jak morze gwiazd. Po takiej wizji kosmosu już nigdy nie spojrzę na motyw ,,galaxy".  Co tu dużo mówić, oprawa spektaklu była po prostu piękna - prosta, ascetyczna i całkiem różna od znanego mi efekciarstwa. 
    Oczywiście coś mi się też nie podobało.  Niektóre kwestie wydawały się niepotrzebne, niektóre słowa nieszczere albo zbyt wyświechtane, nie niosące znaczenia. W ogólnym rozrachunku nie były to wielkie uchybienia, może również wynikały z mojego przyzwyczajenia do teatru, w którym nie mówi się prostych, codziennych rzeczy a tylko wielkie mowy. No i pokłóciła mi się symbolika baobabu - w ,,Małym księciu" był siłą niszczącą, a tu pozytywną i dającą nowe życie, więc wszystko mi się pokiełbasiło.  Ale był słodki. mega słodziutki, mały baobabek. 
   Zakończenie... Było totalnie zaskakujące. Nie opowiem go, bo sama nie mam pojęcia, co się tam zadziało. No i rzeczywiście szkoda, że jednostki wybitne nie są izolowane i traktowane inaczej, jak bardzo rzadki gatunek róży - nie byłoby wtedy konfliktu, na którym opiera się ta sztuka, a żaden maluch, który mógłby być Mozartem, nie zostanie nudnym urzędnikiem. Ale to przecież niemożliwe, tak jak życie na Marsie, co nie? (I to, że w teatrze nie będą się rozbierać.)

A nazwisko de Saint-Exupery wymawiane przez profesjonalnych aktorów brzmi naprawdę cudownie i choćby dla niego samego poszłabym na ta sztukę kolejny raz. 

8 komentarzy:

  1. Ooo, widzę, że nowy blog! Szalenie podoba mi się minimalistyczny wygląd i nie powiem, intrygująca nazwa :)
    O książce nie słyszałam, o spektaklu tym bardziej. Ale brzmi naprawdę ciekawie. Zwłaszcza te dwie perspektywy bohaterów - też zdarzało mi się, że wydawało mi się, iż utożsamiam się z obiema stronami i że oboje mają rację i nierację. Ten wątek żony, której mąż jest rozdarty między życiem rodzinnym a innymi, pochłaniającymi go rzeczami kojarzy mi się głównie z filmem Wajdy o Lechu Wałęsie.
    Ja mieszkam w Gdańsku, więc chodzę to Teatru Wybrzeże. Tam głównie, a przynajmniej na tych sztukach, na których byłam, scenografia często jest dość ascetyczna, prosta, a wszystko skupia się na aktorach, dialogach (chociaż nie zawsze. ,,Czarownice z Salem" miały dużo muzyki, dziwnych tańców, ,,artystycznych" scen i innych takich. Ale z drugiej strony, też było tam sporo scen skupiających się na samych postaciach i dialogach, takich bardziej klasycznych). Na przykład na ,,Marii Stuart" (która bardzo, ale to bardzo mi się podobała, była świetna) za scenografię robiły wiszące z boku krzesła. Czasem aktorzy je zdejmowali i na nich siadali. W sztuce występowały Figura i Kolak, aktorstwo mistrzowskie. Ostatnio byłam też na ,,Nasi najdrożsi" i tam wszystko opierało się na dialogach, na relacjach między postaciami. Uwielbiam to. Zapadły mi też w pamięć ,,Broniewski" (o tym poecie; tam było świetne oświetlenie, pamiętam, jak była scena z czerwonymi światłami i czerwonym śniegiem. Niesamowite. I w ogóle sama historia pisarza fascynująca) i ,,Na początku był dom".
    Ach, teatr to magiczne miejsce :)
    Kiedy byłam we Wrocławiu, to miałam okazję obejrzeć ,,Tajemniczy ogród", jakąś nowoczesną, ,,artystyczną" adaptację. I... kurczę, nie wiem. To wszystko miało być takie ,,artystyczne" i nowatorskie, a wyszło jak dla mnie przekombinowanie, dziwacznie i w ostatecznym rozrachunku dość banalnie mimo wszystko. Przekaz został właściwie powiedziany przez główną bohaterkę. Dosłownie. I chociaż opowiedzenie tej historii i przekaz był ciekawy, a pomysł naprawdę dobry, to wyszło jak dla mnie gorzej. I zdecydowanie wolę Wybrzeże, gdzie jednak sztuki są bardziej, powiedzmy, klasyczne, ale za to naprawdę świetne.
    Aj, rozpisałam się, wybacz. Już znikam.

    Pozdrawiam ciepło!
    P.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tyle razy chciałam pójść na jakiś spektakl, który nie jest musicalem, ale nie potrafię wybrać, za dużo tego jest i jakoś nie mam przeczucia, co jest dobre, a co do kitu ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też bym chciała mieć takie przeczucie :D Niestety, jedyne wyjście to uważne czytanie recenzji i opisów spektakli albo chodzenie na klasyki z pełną świadomością, że reżyserowie mogli zrobić z nimi dosłownie wszystko. Czasami żałuję, że w teatrze nie ma trailerów :D

      Usuń
  3. Teatr Słowackiego jest rewelacyjny, byłam 3 razy i jestem zawsze zachwycona :)

    Pozdrawiam i życzę cudownego tygodnia :)
    ANRU,

    OdpowiedzUsuń
  4. Dawno nie byłam w teatrze ;) Dobrze, że po sesji będzie dużo wolnego czasu. Już wiem jak go zagospodaruję.
    www.wkrotkichzdaniach.pl - nowości na blogu!:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Moja mama pracowała w teatrze, jako kierownik działu literackiego, mnóstwo czasu spędziłam tam jako dziecko. Oczywiście nie w krakowskim, tyle w muzycznym w Gdyni. Dawno nie byłam w teatrze, już pół roku :(
    Bardzo ciekawy musiał być ten spektakl, chciałabym zobaczyć :)
    Piękna recenzja:)
    https://sweetcruel.wordpress.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Praca marzeń <3 I w sumie teatr marzeń, bo jeszcze w nim nie byłam, a słyszałam, że jest naprawdę cudowny!

      Usuń
  6. Ja bardzo dawno nie byłam w teatrze. :<
    A mam sentyment do teatrów, ponieważ kiedyś, w gimnazjum grałam z amatorskim teatrze prowadzonym przez naszą polonistkę. Godziny spędzane na próbach, to najlepszy czas <3

    OdpowiedzUsuń